Jezus oddalił się ze swymi uczniami w stronę jeziora. A szło za Nim wielkie mnóstwo ludu z Galilei. Także z Judei, z Jerozolimy, z Idumei i Zajordania oraz z okolic Tyru i Sydonu szło do Niego mnóstwo wielkie [...] wszyscy, którzy mieli jakieś choroby, cisnęli się do Niego, aby się Go dotknąć. Mk 3,7-12
Tłumy, tłumy, tłumy...
Nie lubię tłumu. Wolę uliczki puste i miejsca samotne. Ale zdarza mi się chodzić wśród tłumów... I nie uciekam od tego. Mam poczucie, że jestem jedna z wielu, że stanowimy jakąś masę, ale też w tym wszystkim zachowuję swoją tożsamość, mam poczucie, że mimo masy jestem kimś niepowtarzalnym, ważnym dla Kogoś... To tak na ulicy.
Bywałam także wśród tłumów w momentach ważnych, jak na Eucharystii podczas wizyty papieża, czy w czasie kanonizacji. Chciałam być tu czy tam pomimo tłumów, ważna była dla mnie tam moja obecność.
Rozumiem więc tych, którzy idą za Jezusem, którzy chcą Go dotknąć. Choć wydaje mi się, że ja bym dziś już się nie pchała... Wydaje mi się, że wystarczy mi patrzeć i słuchać. Ale może właśnie tylko się "wydaje"...
Modlitwa poprowadziła mnie do "dotyku" ale z drugiej niejako strony.
Zapytałam siebie, czy chcę, by Jezus mnie dotknął, by Jego Słowo mnie dotknęło? Tak, chcę.
I jestem pewna, że On tego też chce.
I o takie spotkanie chodzi, by dać się dotknąć Słowu, by to spotkanie zostawiło we mnie ślad... Ślad miłowania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz