Pierwszy list św. Jana, który teraz w liturgii czytamy niesie bardzo wiele pociechy (też pouczeń, ale i pociechy).
Trwać w Synu i Ojcu - rozumiem to tak, że otwieram się na Ducha Świętego, który upodabnia do Jezusa. A wchodząc w relację z Ojcem z perspektywy Jezusa, to jest już... życie wieczne. A konsekwencją tej prawdy jest brak lęku przed każdą śmiercią (i tą ostatnią, i tymi pomiędzy, kiedy nie idzie po mojej myśli, kiedy umiera mój egoizm...).
W tej drodze dobre, święte przyjaźnie są potrzebne i wręcz konieczne. Patrzę dziś na Bazylego i Grzegorza, i cieszę się tymi, których i mi Pan dał na wspólnej drodze ... życia wiecznego.
Fot. jeśli się nie staniecie jak dzieci...
„Trwać w Synu i Ojcu - rozumiem to tak, że otwieram się na Ducha Świętego, który upodabnia do Jezusa. A wchodząc w relację z Ojcem z perspektywy Jezusa, to jest już... życie wieczne. A konsekwencją tej prawdy jest brak lęku przed każdą śmiercią”
OdpowiedzUsuńTak rzeczywiście jest.
Paradoksem jest przy tym to, że choć dziś widzę, że nic a nic nie spełniło się to, do czego wzywał mnie Pan, że tak naprawdę to moje życie nikomu na nic się nie zdało, to jednak nie ma we mnie lęku…
Leszek
Dziękuję, Leszku, za wpis. Dziękuję za świadectwo. Cieszę się, że nie ma w Tobie lęku...
UsuńPozwolę sobie to zinterpretować. Choć nie spełniło się w Twoim życiu, jak piszesz, wezwanie Pana... jednak trwasz w Nim. A On ciągle na swój sposób wypowiada swoje Słowo w Tobie. ON nie wypowiada słów nie znaczących...
Tajemnica Twego życia jest, moim zdaniem, ukryta przed Tobą. Nie wiem z jakiego powodu.
Masz rację - jest dokładnie tak, jak piszesz „Tajemnica Twego życia jest, moim zdaniem, ukryta przed Tobą”, choć, co oczywiste, nie wiesz z jakiego powodu. Powiem więcej - nie tylko mojego życia jest przede mną ukryta, ale również mojej mamy. Opowiem Ci jej historię, która brzmi wręcz niewiarygodnie, a którą mama powtarzała mi wielokrotnie i przy której za każdym razem zalewała się łzami.
UsuńOtóż moja mama będąc panienką, była po uszy zakochana w pewnym młodym oficerze. Tymczasem przed wojną każdy oficer musiał uzyskać zgodę swego przełożonego na zawarcie ślubu. Niestety ukochany mamy nie pochodził z zamożnej rodziny, a skromna pensja podporucznika nie zapewniała odpowiednio wysokiego statusu majątkowego zakładanej rodziny, godnego oficera WP - jego przełożony nie wyraził zgody. Mama musiałaby czekać z tego, co pamiętam 4, czy nawet 5 lat, by status materialny narzeczonego na tyle się podniósł, aby mogli się pobrać. Mój dziadek namawiał moją mamę, by zwolniła swego narzeczonego z danego słowa i by wyszła za mąż za kogoś innego, bo to wątpliwe, by jej ukochany przez te lata nie zmienił zdania. No i tak się stało - mama wyszła za mojego ojca.
Tymczasem wobec zbliżającej się wojny wszystkim oficerom zezwolono na zawarcie związków małżeńskich - mamy ukochany od razu się do niej zwrócił i wtedy dopiero się dowiedział, że już za późno.
Ale to nie koniec historii. Otóż w środku okupacji moja mama z moim bratem (urodzonym w 1938 roku) wybrała się z Warszawy do Janowa Lubelskiego do swoich teściów. Pociągiem jechało się do stacji Polichna, a stamtąd było jeszcze kilkanaście kilometrów do Janowa. Było już mocno pod wieczór, gdy pociąg dojechał do Polichny, tak że jeden ze współpasażerów zaproponował nocleg - ostateczną decyzję miał podjąć dowódca oddziału partyzantów stacjonujących w Polichnie, z którego pochodził ten współpasażer. Tym dowódcą okazał się być ukochany mamy, a spotkanie było dokładnie w tym roku, do którego oboje musieliby czekać, gdyby nie wojna. Ta ich wzajemna miłość do tego dnia nie wygasła.
Tego dnia widzieli się po raz ostatni. I to koniec tej opowieści.
Ale to nie koniec historii. Otóż w środku okupacji moja mama z moim bratem (urodzonym w 1938 roku) wybrała się z Warszawy do Janowa Lubelskiego do swoich teściów. Pociągiem jechało się do stacji Polichna, a stamtąd było jeszcze kilkanaście kilometrów do Janowa. Było już mocno pod wieczór, gdy pociąg dojechał do Polichny, tak że jeden ze współpasażerów zaproponował nocleg - ostateczną decyzję miał podjąć dowódca oddziału partyzantów stacjonujących w Polichnie, z którego pochodził ten współpasażer. Tym dowódcą okazał się być ukochany mamy, a spotkanie było dokładnie w tym roku, do którego oboje musieliby czekać, gdyby nie wojna. Ta ich wzajemna miłość do tego dnia nie wygasła.
OdpowiedzUsuńTego dnia widzieli się po raz ostatni. I to koniec tej opowieści.
A w tej opowieści zawarte jest przesłanie życia mojej mamy i miało ono olbrzymi wpływ na moje życie. W głoszeniu przesłania z tej opowieści odnalazłem Boże wezwanie dla mnie. Bo my za dużo kombinujemy, za dużo scenariuszy dla siebie układamy, gdy tymczasem Boże działanie jest znacznie prostsze - On rozbudza w nas uczucie miłości, by nam samym wskazywać drogę. Nie trzeba tak kombinować, jak to czyniła moja mama (że to się nie może udać), bo przecież jeśli wybierzemy tę właśnie drogę, którą wskaże nam Bóg, to da nam również siłę, by tą drogą można było pójść.
A jednak po wielu latach żałowałem tego, iż tę historię opowiedziałem tej, którą sam pokochałem. Gdy już wiedziałem, że nie będziemy razem, zdałem sobie sprawę, iż w ten sposób mogłem utrudnić jej życie, jeśli wolą Pana było to, by z tym przesłaniem weszła w życie z kimś zupełnie innym…
OdpowiedzUsuńPrzecież mogło być tak, że mamy historia była po to, by mnie ukształtować, ale moja miłość „nie w porę” była po to, by tej, którą ja pokochałem przekazać to spojrzenie wyniesione z historii mamy, a to po to, by ona z tym spojrzeniem weszła w miłość z kimś ostatecznie jej przeznaczonym; przecież to dopiero ich miłość mogła pobudzać wielu, wielu innych ludzi go głębokiej miłości (sam doskonale pamiętam, że w 1991 roku po pielgrzymce na Jasną Górę, gdy stałem się rozpoznawalny, podeszła do mnie (i do mojej żony) kobieta, która zaczęła mi śpiewać patrząc prosto w moje oczy piosenkę Jana Pietrzaka „Czy te oczy mogą kłamać?” - to moje podejście do miłości było dla innych trudno akceptowalne, a u większości wzbudzało jedynie uśmieszek politowania - za nami nie poszliby inni; jest wielce prawdopodobne, że w planach Bożych Pan miał dla mojej ukochanej całkiem nową miłość, która byłaby inaczej przyjmowana, niż ta nasza).
Jak najbardziej takie mogły być plany Boże - ale gdyby tak się wszystko potoczyło, to przecież ta moja ukochana opowiedziałaby mi swoją historię - nie byłoby najmniejszego powodu, by po tylu latach nie mogła opowiedzieć o swoim szczęściu. Tymczasem ona znikła zacierając za sobą wszelkie ślady. Opowiedziana przeze mnie historia mojej mamy mogła utrudnić jej przyjęcie nowej miłości (a w efekcie ubocznym doprowadzić do znienawidzenia mojej osoby, skoro to nie ja byłem jej przeznaczony). Ten efekt uboczny sprawił, że nigdy naszej historii nie poznałem widzianej jej oczami, ale co gorsze, ona nie przyjmując tej swojej miłości ostatniej, nie promieniowała nią na wielu, wielu ludzi - a to przecież o to chodzi, byśmy nauczyli się przyjmować każdą miłość, jaką Pan na nas ześle, bo to On wyznacza nam najlepszą dla nas drogę - taką właśnie, w której wydobywamy się ze swojego egoizmu, drogę, na której innych przybliżamy do Pana. Każda miłość przyjęta od Pana, promieniuje na innych.
Miłość odrzucona pozostawia łzy - ale co ważne, pozostawia także tęsknotę za miłością. A w tym jest też nasze pocieszenie, że w dniu sądu wybierzemy Miłość :)
(Jestem pewny, że moja mama jest u Pana)
Oj, wiele w tych historiach piękna i bólu, poranienia i pobłądzenia... Jakoś miłość i krzyż idą w parze.
OdpowiedzUsuńKażda historia jest święta i dopiero z tamtej strony zobaczymy na nie nowymi oczami.
Masz rację - dopiero z tamtej strony zobaczymy nasze historie nowymi oczami. Tyle, że moja mama zrozumiała wszystko jeszcze w tym życiu. Wychodząc za mąż miała 25 lat - dziś nikt by jej nie nazwał starą panną, ale wtedy… Te wszystkie lęki wzmacniane presją otoczenia sprawiają, iż to Zły ma do nas dostęp - w efekcie potrafi pokrzyżować Boże plany. Mama od tego spotkania w Polichnie nie miała już najmniejszych wątpliwości, że popełniła największy błąd swojego życia.
UsuńMoja historia była inna - dopiero po kilku latach mojego małżeństwa żona przeżyła największą miłość swojego życia. Nie mieliśmy jeszcze dzieci, więc żona spytała jedynie, czy gdybyśmy wzięli rozwód, to czy ja ze względu na swoją wiarę mógłbym wstąpić w nowy związek? Odpowiedź, że nie, zakończyła temat - co świadczy o klasie mojej żony, jako człowieka. No ale fakt pozostaje faktem, że traktowała mnie jako największą przeszkodę w jej życiu (nawet jej mama miała o to do niej pretensje).
UsuńPo roku, gdy próbowałem wyjść do ludzi, zacząłem się zakochiwać, choć tego nie chciałem. To dopiero wtedy zaczęła się na mnie nakładać historia mojej mamy. To wtedy zrozumiałem, że to Pan (choć nikt w Kościele tak nie twierdzi) delikatnie steruje naszymi uczuciami, by w ten sposób pokazywać, co w moim życiu jest ważne. A więc w ten sposób wskazuje drogę. Bóg wzywa mnie, bym dawał siebie tej osobie, którą kocham. Oczekuje przy tym mądrego dawania, stosownie do tego kim jestem ja i kim jest ta osoba, którą kocham.
W moim przypadku oznaczało pisanie listów o Bogu i miłości (tak całkiem dosłownie poprzez pocztę). Myśmy nigdy w życiu nie dotknęli się choćby koniuszkiem palca - to były jedynie listy. Jedyną poważną rozmowę z nią przeprowadziłem w tramwaju, gdy jechaliśmy razem do pracy. Chciałem z nią porozmawiać, ale ona się tego bała: Nie, bo ty będziesz mnie namawiał - a więc pozostały jedynie listy.
UsuńWierzyłem w to, że skoro Pan rozbudził w nas miłość, to zapewne po to, by nas kiedyś ze sobą połączyć. Bez tej wiary nie miałbym odwagi do niej pisać. Dziś zadaję sobie pytanie, czy to był tylko wabik, czy może postąpiłem nie tak, jak tego chciał Bóg?
UsuńPamiętam jak w księgarni św. Wojciecha trafiłem na małą broszurkę dotyczącą unieważnienia małżeństwa; długo ją przeglądałem, aż w końcu odłożyłem ukrywając tytuł od spodu. To wielce symboliczny gest. Wtedy uznałem, że to w końcu niczym by się nie różniło od zwykłego rozwodu. Ale może to był mój błąd, który kosztował nas oboje (gdzie oboje - przecież żona jaka byłaby szczęśliwa!)?
To jest właśnie ten moment, w którym potrzebne będą mi nowe oczy.
UsuńWczoraj pisałem, że już po latach żałowałem, iż Ani (użyję w końcu jej imienia - przecież już kiedyś je Tobie podawałem - a tak łatwiej jest pisać) opowiedziałem historię mojej mamy - ale przecież w tym jest błąd logiczny, bo skoro poczułem się powołany do tego, by opowiadać historię mojej mamy i wnioski stąd płynące, to jakże miałbym właśnie to przemilczeć? Gdzie sens, gdzie logika?
A przecież Pan by sobie z tym poradził - nowe uczucie byłoby tak silne, że o ile by nie wyczuł sprzeciwu, to by ono nie ustało.
A więc jeśli takie były Boże plany, to Ania jest najszczęśliwszą kobietą na świecie :)
Pytanie jest tylko takie, dlaczego mi tego nie powiedziała?
A więc wracamy do tego pytania, na które oboje nie potrafimy odpowiedzieć - dlaczego Pan ukrywa przede mną tajemnicę mojego życia?
Ale jest jeszcze jedno spojrzenie - spojrzenie mojej mamy.
UsuńOna ma już nowe oczy. Ale pytanie, czy tymi oczyma widzi świat naraz - i to, co dziś, i to, co wczoraj - a nade wszystko, czy również to, co jutro? (a więc, czy żyje poza czasem - tak jak Bóg)
Bo przecież jej życie nabiera sensu dopiero poprzez to, na ile mnie udało się innym przekazać jej doświadczenie; a mnie udało się jedynie na tyle, na ile przekazałem to Ani (rodzinie nie przekazałem - żona odeszła wraz z synem z Kościoła w dniu jego bierzmowania, którego była świadkiem; córka dopiero w tym roku odeszła - ale też odeszła). Odkąd nie ma Naszej Klasy nie mam już jak pisać do Ani - a więc jeśli cokolwiek jej z siebie dałem, to jedynie kiedyś - dziś już nic nie mogę dać. Skoro jednak Ania nie chce mnie znać, to obawiam się, że to już przegrana sprawa.
Gdy przyjdę do Pana, będę mógł jedynie mówić starałem się, chciałem - i nic więcej. Ale myślę, że Pan przygarnia również takich nieudaczników.
Ale skoro tak tu wszystko opisuję, to ktoś u Ciebie przeczyta historię mojej mamy - sama historia jest tak wymowna, że może przynajmniej życie mojej mamy nabierze jakiś sens?
Leszek
Leszku, jest tu wiele wątków.
UsuńNa pewno, w tym jestem przekonana, że Pan przygarnia tych, którzy uważają się za nieudaczników. To tak z ostatnich zdań.
Przeczytałam uważnie. Milczenie czasem jest głębszą odpowiedzią niż słowa. Pozwól, że pomilczę.
Przyznam, że sam nie wiem, dlaczego tak się rozgadałem (szczególnie, że pisałem na iPad-zie - a niełatwo się na nim pisze (dopiero dziś wszedłem na komputer, dzięki czemu normalnie się podpiszę tak, jak przed laty)). Być może chcesz teraz pomilczeć, by przypadkiem nie kusić mnie do kolejnych wypowiedzi - ale proszę tego się nie obawiaj: nie miałem takiego zamiaru nawet wówczas, gdybym dziś przeczytał przenikliwą analizę - taką, jaką zyskamy dopiero wtedy, gdy Pan wyposaży nas w nowe oczy.
UsuńChciałbym móc przeczytać taką analizę - ale tym bardziej przyjąłbym ją w pokorze; w żadnym wypadku nie wymądrzałbym się pod hasłem Ja wiem lepiej!
Bo ja nic nie wiem lepiej - tak jak to wcześniej napisałem starałem się, chciałem... i tyle. Ożywiam się, gdy opisuję świat tak, jak w tych komentarzach, ale przecież wiem, że być może błądzę (szczególnie gdy zestawiam to z faktem, iż Ania nigdy nie przedstawiła mi swojego spojrzenia na tę historię).
A więc Baranko, imienniczko tej, którą Pan tak niespodziewanie postawił na mojej drodze, burząc spokojne, poukładane (choć sypiące się) życie, by zmusić mnie do nawrócenia - a więc Baranko, pomilcz sobie - dokładnie tak, jak tego chcesz. Dziękuję, że chciało Ci się to wszystko przeczytać.
:)
UsuńNiech Pan obdarzy Cię, Leszku, pokojem!