Zastanowiło mnie pewne zestawienie. Chodzi o tę obfitość. Otóż Jezus mówi, że jako Pasterz przyszedł po to, by owce miały życie i miały je w obfitości. Chodzi więc o nas, On daje nam dostęp do pełni życia, do obfitości.
A dziś mówi o drugiej stronie tego medalu... Jeśli pozwolimy na śmierć sobie, swemu pomysłowi na życie, jeśli się ogołocimy, to... możemy przynieść plon obfity.
Resume: obfitując w Jego życie w nas, ogałacamy się z nas i zaczynamy obfitować.
To w końcu jest całkiem oczywiste! Ten stary człowiek w nas cały czas chce coś narzucić Panu Bogu - taki nie obfituje; obfituje ten, kto niczego Bogu nie narzuca, lecz przeciwnie - stara się rozpoznać to, czego Pan od niego oczekuje i stara się wypełniać Jego wolę.
OdpowiedzUsuńProblemem tego człowieka jest jedynie to, czy rzeczywiście rozpoznał Jego wolę - bo być może wcale nie rozpoznał: taki również nie obfituje, choć zwalczył w sobie starego człowieka (wszystko wskazuje zresztą na to, że to mój przypadek).
Leszek
Pierwszy akapit w punkt.
UsuńDrugi - też w punkt, choć nie znam ostatecznej wersji..., bo jeśli człowiek zwalczył w sobie starego człowieka, to jest ... nadzieja.
Dziś przeczytałam, przypomniała sobie, bo kiedyś czytałam o tym księdzu:
UsuńKs. Walter Ciszek wspomina:
Zostałem literalnie ogłuszony i zmuszony do poddania się. Nagła gwałtowna zmiana, jaka dokonała się w śledczym, drżenie jego głosu, które nadawało ton przemocy i nalegania jego groźbom, mój własny wewnętrzny zamęt i zmieszanie, wstrząs wywołany tym wszystkim. Odruchowo, bezmyślnie chwyciłem pióro i zacząłem podpisywać.
W miarę podpisywania stron, przeważnie bez czytania ich, zacząłem palić się wstydem i poczuciem winy. Byłem całkowicie załamany, całkowicie upokorzony. Była to chwila męki, której nie zapomnę do końca życia. Byłem pełen strachu, a jednak dręczony wyrzutami sumienia. Po podpisaniu pierwszych stu stron przestałem nawet myśleć o przeczytaniu pozostałych. Chciałem po prostu skończyć to podpisywanie możliwie jak najszybciej i wyjść z biura śledczego. Ogarnął mnie przemożny wstręt do całej sprawy. Potępiałem sam siebie, zanim ktokolwiek inny mógł to zrobić. Byłem godny pogardy we własnych oczach i taki musiałem się wydawać innym. Moja wola się załamała; okazało się, że nie byłem takim człowiekiem za jakiego się uważałem. Poddałem się w tym jednym mdlącym ułamku sekundy lękowi, groźbom, myśli o śmierci. Gdy ostatnia strona została podpisana, naprawdę chciałem wybiec z biura śledczego.
c.d.
UsuńW celi stałem wstrząśnięty i pokonany. Z początku nie mogłem nawet uchwycić rozmiarów tego, co się stało ze mną w biurze śledczego i dlaczego. Byłem dręczony poczuciem porażki , klęski i winy. Ale przede wszystkim paliłem się ze wstydu. Fizycznie wstrząsały mną spazmy napięcia nerwowego i ulgi. Gdy wreszcie odzyskałem pewną kontrolę nad swymi nerwami, myślami i wzruszeniami, natychmiast zacząłem się modlić najlepiej jak umiałem.
Jednak z początku moja modlitwa była rodzajem wyrzutów (…) Nie oszczędzałem także Boga w tych wyrzutach. Dlaczego mnie opuścił w tej krytycznej chwili? Dlaczego nie podtrzymał mej siły i moich nerwów? Dlaczego nie natchnął mnie, bym mówił śmiało? Dlaczego nie osłonił mnie swoją łaską przed strachem śmierci? I dlaczego wreszcie nie zatroszczył się o to, bym dostał ataku serca od całego tego napięcia i wstrząsu, tak że nie byłbym w stanie podpisać papierów? Ufałem Jemu i Jego Duchowi, że da mi słowa i mądrość wobec wszystkich przeciwników. Nie pokonałem żadnego, a samo zostałem całkowicie złamany i pokonany. (…)
Stopniowo, z pewnością pod wpływem Jego natchnienia i Jego łaski, zacząłem zastanawiać się nad sobą i swoją modlitwą. Dlaczego tak się czułem? (…)
Z wolna, niechętnie, pod łagodnymi poruszeniami łaski, dostrzegłem prawdę, która leżała u korzeni mego problemu i mego wstydu. Odpowiedź zawierała się w jednym słowie: JA. Byłem zawstydzony, ponieważ wiedziałem w głębi serca, że chciałem zrobić zbyt wiele sam z siebie i to mi się nie udało. Czułem się winny, ponieważ wiedziałem ostatecznie, że prosiłem Boga o pomoc, ale w rzeczywistości wierzyłem w moją własną zdolność unikania zła i sprostaniu każdemu wyzwaniu. Spędziłem wiele lat na modlitwie, doszedłem do ocenienia Opatrzności Bożej i do dziękczynienia za nią, za troskę o mnie i o wszystkich ludzi, ale naprawdę nigdy nie oddałem się jej. W pewien sposób dziękowałem Bogu cały czas za to, że nie jestem taki, jak inni ludzie, że dał mi dobrą kondycję fizyczną, silne nerwy i mocną wolę i że z takimi łaskami fizycznymi danymi przez Boga będę pełnił Jego wolę na każdy czas i w miarę MOICH najlepszych zdolności. Krótko mówiąc, czułem się winny i upokorzony, ponieważ w ostatecznej analizie liczyłem prawie zupełnie na siebie samego w tej najbardziej krytycznej próbie - i doznałem porażki.
Czyż nie ustaliłem warunków, pod jakimi Duch Święty miał interweniować w mojej sprawie? Czy nie oczekiwałem, że On natchnie mnie do dania odpowiedzi, którą ja już z góry przygotowałem? Faktycznie już dawno przygotowałem sobie to, co chciałem usłyszeć od Ducha Świętego, a kiedy nie usłyszałem dokładnie tego właśnie, poczułem się zdradzony. (…)
Możemy łatwo obiecywać w modlitwie, że będziemy pełnić wolą Bożą. Tym, czego jednak nie dostrzegamy, jest fakt, że tak wiele jeszcze własnej jaźni tkwi w tej obietnicy, że bardzo ufamy w swoje własne siły, kiedy mówimy, że MY będziemy ją pełnić. Dlatego też w małych czy wielkich próbach Bóg musi czasem pozwolić nam działać własnymi siłami tak, byśmy się nauczyli pokory, byśmy się nauczyli prawdy o naszej całkowitej zależności od Niego, byśmy się nauczyli, że wszystkie nasze czyny są podtrzymywane Jego łaską i że bez Niego nie możemy nic uczynić - nawet popełnić naszych własnych błędów.
Nauczenie się pełnej prawdy o naszej zależności od Boga i naszym stosunku do Jego woli jest tym, na czym polega cnota pokory. Bowiem pokora jest prawdą, pełną prawdą.
Całkowicie się zgadzam z pointą opisanych wydarzeń. Dokładnie tak to jest!
OdpowiedzUsuńAle Pan dał mi kiedyś wspaniałe przeżycie. Otóż było tak, iż w pewnym momencie rozbudziłem się w środku nocy, będąc przekonany, że za chwilę zakończy się moje życie (dolegliwości sercowe). Modliłem się, oddając swoje życie, ale nie moja lecz Twoja wola… - aż w końcu sam zacząłem się śmiać z siebie: Ale jestem hojny - Bogu oddaje swoje życie, choć przecież ono tylko do Niego należy! On i tylko On o nim decyduje…
Gdy to pomyślałem, wszystkie dolegliwości całkiem mnie opuściły. Co prawda karetka i tak mnie zawiozła do szpitala, gdzie mnie natychmiast przyjęto i to z zakazem opuszczania łóżka. Tymczasem jeszcze tej samej nocy biegałem po piętrach, szukając kaplicy szpitalnej, by poprosić księdza do osoby, która chciała przyjąć sakrament chorych. Po 2 dniach mnie wypuszczono bez orzeczenia, co właściwie mi się stało.
Pan to wszystko wymyślił dla mnie, abym ja sam uwierzył, że już zawsze wybiorę właśnie Jego. I tego każdemu życzę.
Opisane Twoje doświadczenie rzeczywiście niezwykłe. Wzruszyłam się czytając. Rozbawił mnie fragment: "...aż w końcu sam zacząłem się śmiać z siebie: Ale jestem hojny - Bogu oddaje swoje życie, choć przecież ono tylko do Niego należy! On i tylko On o nim decyduje…
UsuńGdy to pomyślałem, wszystkie dolegliwości całkiem mnie opuściły." Ale głębiej niż rozbawił, potrząsnął.
Gdy Jezus na krzyżu mówił Nie moja, lecz Twoja wola…, to On Bóg mówił to do swego Ojca - Boga-Ojca… Ale gdy ja powtarzałem za Nim te same słowa, to przecież te słowa stawały się śmieszne - bo nie do mnie należy decydowanie o życiu. Powtarzałem to, czego byłem nauczony, ale gdy uświadomiłem sobie, że to się dzieje naprawdę, gdy odezwała się we mnie prawdziwa pokora, to nie pozostawało nic, jak zacząć się śmiać z samego siebie.
UsuńMiało to miejsce jeszcze na początku mojego nawrócenia i było szalenie istotne, bo we wszystkim co działo się później, wiedziałem, że już zawsze będę chciał wybierać to, co jest Jego wolą (mogło być tak, że tej woli nie potrafiłem rozeznać, ale nie pragnąłem niczego, co by nie było Jego wolą).
Dzięki, Leszku, za to świadectwo.
Usuń